Stare polskie przysłowie powiada, że tonący brzytwy się chwyta. Rząd PiS co prawda bardziej przypomina skłóconą grupę zagubionych przedszkolaków, ale myślę, że ponowne branie na tapet reparacji od Niemiec można nazwać łapaniem za brzytwę. Pytanie, co opinia publiczna rozumie przez działania powzięte przez Jarosława Kaczyńskiego. Nie o pieniądze bowiem chodzi…
Niemiec Polakowi wilkiem
Republika Federalna Niemiec to wróg publiczny numer jeden. Po pierwsze, mówią brzydkim językiem, a to z pewnością ma wpływ na ich charakter. Widzieliśmy to przecież podczas drugiej wojny światowej. W żadnym innym języku wydawane rozkazy nie brzmiałyby tak okrutnie i bezpośrednio. A właśnie, wojna — to po drugie. Tego nie trzeba komentować, wiadomo jak było i jest. Po trzecie ta cholerna Unia Europejska. Nie wystarczyło im, że się dogadali z Francuzami, to teraz jeszcze przepychają pomysły europejskiego superpaństwa i to jeszcze z nimi na czele. Chcieliby! A przecież Ursula von der Leyen powiedziała wyraźnie w swoim przemówieniu na temat stanu UE, że trzeba było słuchać Polski. Szkoda, że sama jako Niemka nie może porozmawiać z Bundestagiem, żeby nas posłuchali i wypłacili te biliony (o KPO nie wspominając. Już jest w sumie nam niepotrzebny, pan premier w TVP potwierdził).
Skoro drzwiami się nie da, wejdziemy oknami
Po wyżej przedstawionych argumentach nikt chyba nie ma wątpliwość, że pieniądze z reparacji wojennych po prostu nam się należą. Kiedyś na maturze używano skrótu CBDO — co było do okazania. Ja proponuję podpisywanie tymi literami wszelkich dokumentów związanych z tym tematem, z drobną zmianą – „o” powinno odpowiadać „oczywiste”. Co było oczywiste… no właśnie. Ale czy kwestia reparacji dla Polski jest oczywista? Odchodząc od rządowego dyskursu, należy powiedzieć stanowcze nie. Niemcy nie wypłacili żadnemu państwu reparacji wojennych po II wojnie światowej (to co prawda kwestia bardziej skomplikowana, gdyż przekazane zostały różne formy odszkodowań np. Izraelowi czy Namibii) i nie zrobią też tego wobec Warszawy. Otworzyłoby to bowiem precedens, który umożliwiłby uruchomienie mechanizmu odzyskania niemieckich reparacji dla innych państw (np. Grecji). Prawdą jest, że zdania prawników i historyków co do legalnej możliwości otrzymania przez Warszawę reparacji są podzielone — chociaż w 1953 r. Polska Rzeczpospolita Ludowa oficjalnie zrzekła się roszczeń wobec Niemiec, można byłoby wysunąć argument, że władze PRL działały pod naciskiem Moskwy, a jak wiadomo przymus jest w prawie międzynarodowym przesłanką bezwzględnej nieważności umowy. Co za tym idzie, logika wskazuje, że być może najpierw należałoby przygotować raport oceniający szanse udowodnienia tej kwestii, a potem zająć się szacowaniem wysokości odszkodowań? Cóż, logika obecnej władzy zdaje się, być odwrotna.
Cała prawda o roszczeniach
Niepewny przyszłości Prezes postanowił wykorzystać trudną sytuację międzynarodową i skonsolidować swój elektorat. Liczył na szerokie poparcie tłumu — chodzi przecież o nasze pieniądze i to na dodatek z Berlina. Wiele wskazuje, że się przeliczył, a PiS po raz kolejny — skompromitował. W tak pielęgnowanym przez władzę polskim znienawidzeniu sąsiada z Zachodu nie pomagają ani powtarzane diabelskie fur Deutschland, ani oskarżanie o zatrucie Odry, ani uderzanie do Bundestagu jak do skarbonki. Owszem, ponad połowa Polaków popiera ubieganie się o reparacje, jednak już bardzo niewielka jej część uważa, że na ich otrzymanie mamy realne szanse. Historyczna narracja pisowskiej polityki okazała się nie przynosić oczekiwanych rezultatów. O dziwo hucznie przeprowadzona prezentacja raportu przygotowanego pod kierownictwem Arkadiusza Mularczyka nie przyniosła partii rządzącej natychmiastowego skoku poparcia. To, co się Kaczyńskiemu udało, to postawienie w niekorzystnym świetle każdego krytykującego ten pomysł. Wszak to wyraz braku patriotyzmu! Chciałoby się powiedzieć, że patrząc na te nieporadne próby budowy swojej pozycji, możemy się tylko śmiać. Szkoda, że jeśli PiS będzie kontynuował swoje działania, to raczej śmiać będą się z nas.