Doprawdy chyba nie było w historii III Rzeczpospolitej bardziej niepodmiotowego premiera od Mateusza Morawieckiego.
W ostatnich dniach stery w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów przejął, odsunięty w ostatnich latach na boczny tor, Marek Kuchciński. Polityk, który tuż przed tym jak „dobrowolnie” podał się do dymisji z funkcji Marszałka Sejmu zasłynął jako pierwszy lotnik Rzeczpospolitej, wielokrotnie podróżując rządowym samolotem do swojego wyborczego regionu (wraz z członkami rodziny lub innymi politykami PiS), nierzadko składając przy tym fałszywe deklaracje odnośnie celu czy terminu lotów. Ten czołowy przedstawiciel zakonu PC (grona polityków współpracujących z Jarosławem Kaczyńskim jeszcze w latach ’90) zastępuje na jednym z najbardziej odpowiedzialnych stanowisk w państwie zaufanego człowieka premiera – Michała Dworczyka. W jaki sposób to rozumieć? W najprostszy. Pozycja szefa rządu osłabła do tego stopnia, że nawet prezes Kaczyński ulega naciskom swojego otoczenia i pozwala ścinać kolejnych ludzi Morawieckiego, tak w rządzie jak i spółkach.
Co wyjątkowo komiczne, premier Morawiecki podkreśla, iż to jego osobista inicjatywa aby pracami kancelarii pokierował Kuchciński. Ciekawe, że przy poprzednich – mnogich w końcu – zmianach w rządzie za żadną nominacją nie ujmował się z taką gorliwością. Cóż, tonący brzytwy się chwyta. Wątpię jednak, by te deklaracje zdołały kogokolwiek przekonać.
Wewnętrzne tarcia w partii rządzącej widać nie od dziś. Rzucają się cieniem na całe urzędowanie Mateusza Morawieckiego. Ten, w opinii wielu czołowych członków PiS, dostał od prezesa zbyt dużo w zbyt krótkim czasie, podczas gdy oni przez lata musieli udowadniać swoją lojalność wobec partii. Od początku nie był uważany za swojego. Dziś wyraźnie widać, iż pomimo najwyższego wyniku w wyborach na wiceprezesa PiS premierowi nie udało się zbudować liczącej się w wewnątrzpartyjnych rozgrywkach frakcji. Szydło, Sasin, Macierewicz, Błaszczak czy Brudziński… długo można by wyliczać wrogów Morawieckiego w partii rządzącej, o Ziobrze nawet nie wspominając.
Premier nie zyskał w oczach wielu polityków PiS nawet mimo poparcia jakim obdarzył go Jarosław Kaczyński. Co zaś się tyczy samego prezesa… cóż, należy zauważyć, że to on jest głównym źródłem ubezwłasnowolnienia Mateusza Morawieckiego. Dał mu wszystko i wszystko może zabrać. Uczynił z urzędu premiera stanowisko menadżerskie samemu pozostając głównym ośrodkiem decyzyjnym w państwie. I tak Morawiecki bierze pełną odpowiedzialność za decyzje, których nie podejmuje, a kreowane przez rząd inicjatywy nie znajdują posłuchu wśród parlamentarnego zaplecza. Nie wspominając już o sporze z Unią Europejską i wynegocjowanych przez premiera i jego ludzi kamieni milowych w sprawie uzyskania funduszy z KPO. Rząd negocjuje jedno partia robi drugie. Jak tu być poważnym partnerem do rozmów na arenie międzynarodowej…?
Nie zapominajmy, że spory międzynarodowe czy użeranie się z podgryzającym politycznym zapleczem to codzienność premiera od kiedy objął on swój urząd. Można przypomnieć choćby spór z Izraelem o przygotowywane (i wiecznie nowelizowane) przez ministerstwo sprawiedliwości ustawy czy działania polityków PiS mające na celu odsunięcie kolejnych ludzi Morawieckiego lub samego premiera. W ostatnich latach, a zwłaszcza ostatnich miesiącach, widać zresztą, że różne frakcje próbują ugrać dla siebie jak najwięcej póki jeszcze mają wpływ na obsadzanie lukratywnych stanowisk. Nie może dziwić fakt, iż premier, który sam zmienia retorykę i zaostrza antyunijny kurs tylko po to aby utrzymać się na stanowisku, nie ma żadnego przełożenia na zwaśnione stronnictwa i nie jest w stanie nad nimi zapanować. Z resztą nawet Kaczyński nie jest już w stanie.
Wewnątrzpartyjne waśnie nie ustaną. Nepotyzm i kolesiostwo będą dalej kwitły w najlepsze. Co z zarządzaniem państwem? Co z kryzysem inflacyjnym? Co z brakiem węgla na zimę? To zdaje się w najmniejszym stopniu zajmować członków partii rządzącej. Dalece bardziej niż stawiać czoła wyzwaniom, przed którymi stoi dziś nasz kraj wolą zajmować się sobą, nie bacząc na konsekwencje swoich działań. Nie pierwszy już raz politykom Prawa i Sprawiedliwości umyka fakt, iż to działania ich i ich partii są chorobą, na którą mieli być lekarstwem.