Co się stało w Ameryce?

Grafika: Karolina Jaworska
Artykuł ukazał się w 2. numerze kwartalnika „Młodzi o polityce”

Jest jakaś nieopisana i trudna do wytłumaczenia magia w fakcie, że raz na cztery lata, w nocy z wtorku na środę po pierwszym poniedziałku listopada, cały świat wpatruje się z utęsknieniem w pustą mapę konturową Stanów Zjednoczonych Ameryki. Każdy dziennikarz, dyplomata, polityk czy politolog drży, kiedy kolejne stany zapełniają się to na niebiesko, to na czerwono. Kiedy mija kilkanaście, a czasem kilkadziesiąt nieznośnych godzin oczekiwania, obserwatorom ujawnia się kompletna, pokolorowana mapa, rytuał dobiega końca i każdy wraca do swojego business as usual. Do styczniowego zaprzysiężenia cały świat ma spokój, a amerykanie mają prezydenta-elekta.

Niedawno byliśmy świadkami kolejnego spektaklu tego cyklu. Amerykanie zdecydowali, że numer 45 na imponującej liście Prezydentów Stanów Zjednoczonych nie otrzyma promocji na kolejną kadencję. Zamiast tego, pozwolili zająć gabinet owalny Joe Bidenowi, demokracie, czterdziestemu siódmemu wiceprezydentowi i doświadczonemu, wieloletniemu senatorowi. Donald Trump, czy mu się to podoba, czy nie, będzie musiał wyprowadzić się z Białego Domu i powrócić do znacznie przecież skromniejszej Trump Tower. Nie jest jednak intencją autora żartować sobie z ustępującego prezydenta. Należy bowiem odpowiedzieć sobie na pytanie, co sprawiło, że jest on już w istocie ustępujący. Jaką drogę przebyli Donald Trump i Joe Biden w ciągu ostatniego roku i dlaczego to Joe Biden zajął na niej pas, prowadzący go prosto na 1600 Pennsylvania Avenue?

Starsi panowie dwaj

Prezydent Stanów Zjednoczonych to lider tzw. wolnego świata. Jest kluczową postacią na euroatlantyckiej scenie politycznej, liczy się w G7, drżą przed nim Narody Zjednoczone, od jego dobrej lub złej woli zależą losy NATO. Wydaje się więc, że POTUS[1] powinien być równocześnie młodym, jak i doświadczonym politykiem, świetnym dyplomatą, jak i zdecydowanym, silnym przywódcą, łagodnym przyjacielem, jak i bezwzględnym wrogiem. Słowem, przywódca wolnego świata powinien być wybitnym politykiem z krwi i kości. Dlaczego więc amerykanie musieli wybierać pomiędzy dwoma starszymi panami, zbliżającymi się do kresu swoich karier? Dlaczego amerykańska opinia publiczna musiała przymknąć oko na ewidentne problemy zdrowotne obu kandydatów? Dlaczego w prawyborach nie ujawnił się żaden amerykański Macron, który przejąłby pałeczkę od starszego pokolenia, które przecież niesie na swoich barkach wszystkie błędy i grzechy minionych lat?

Tymczasem nie można przejść obojętnie obok sylwetek stających w tym najważniejszym, politycznym wyścigu konkurentów. Jak już wspomniano, zarówno Joe Bidena jak i Donalda Trumpa, wyróżnia zaawansowany wiek. Prezydent-elekt obchodził niedawno swoje siedemdziesiąte ósme urodziny. Ustępujący prezydent ma na karku zaledwie cztery lata mniej. Liczby jednak nie przemawiają zbyt skutecznie do wyobraźni. Przypomnijmy zatem, że:

Kiedy urodził się Joe Biden, rozpoczynała się praca nad filmem Casablanca, który zdobył liczne statuetki w 1944 roku, w momencie, kiedy Biden miał dwa lata, a wojska Hitlera odpierały desant aliantów w Normandii.

Kiedy rodził się Donald Trump, Niemcy nadal były podzielone na strefy okupacyjne, a Europa i Azja dopiero zaczynały podnosić się z ruin pozostawionych po II wojnie światowej. Zaledwie miesiąc po urodzeniu się Trumpa zaczęła się Konferencja Poczdamska. Kiedy człowiek lądował na księżycu, Joe Biden miał 27, a Donald Trump 23 lata. Kiedy upadł Mur Berliński, Joe Biden liczył sobie 47, a Donald Trump 43 lata. Obaj panowie przeżyli kawał historii i obaj panowie są w pewnym sensie historią. A jednak, z jakiegoś powodu, to oni zostali wskazani przez własne partie jako kandydaci. Kim więc są i co sprawiło, że zajęli te zaszczytne miejsca?

Donald Trump nie musiał się aktywnie starać o swoją nominację. Niepisaną tradycją w dwóch dominujących scenę polityczną USA partiach, jest niewystawianie konkurentów w prawyborach, jeżeli urzędujący prezydent ubiega się o reelekcję. Można więc powiedzieć, że Trump nie musiał tym razem walczyć, tak, jak robił to w 2015 i 2016 roku, kiedy miał naprzeciwko siebie wytrawnych i zróżnicowanych polityków GOP[2], takich jak Ted Cruz, Marco Rubio, John Kasich czy choćby Jeb Bush. Przyszły prezydent wygrał wtedy przede wszystkim dzięki pomocy swojego największego atutu – dużej ilości pieniędzy. Zawojował kampanię w mediach, zdominował debatę publiczną swoją osobowością telewizyjną, wspierał aktywnie powiązane z partią PAC-i i Super PAC-i. Ostatecznie dało mu to 1441 spośród 2472 dostępnych w prawyborach delegatów. W 2020 roku był zaś pozbawiony poważnej konkurencji i z urzędu otrzymał 2549 spośród 2550 delegatów.

Trump miał po prostu zbyt silną pozycję, żeby nie uzyskać reelekcji we własnej partii. Po pierwsze, wynikała ona z tzw. utrumpowienia Partii Republikańskiej – prezydent umieścił swoich nominatów na wielu kluczowych stanowiskach w strukturach decyzyjnych GOP, przez co zabezpieczył się od strony własnej administracji, dusząc wszelkie zarzewia buntu w zarodku. Po drugie, Trump jest niezwykle popularnych wśród zagorzałych wyborców partii, która w czasach Baracka Obamy cierpiała na kryzys tożsamościowy, a dzięki Trumpowi go zwalczyła. Wśród wyborców można wręcz zaobserwować rodzaj kultu jednostki, który jest niezwykle niepokojącym przykładem tego, do czego prowadzi dobrze zaplanowana strategia populistyczna.

Przed Joe Bidenem stało dużo trudniejsze zadanie. Na długo przed nim ogłosili swój start w prawyborach popularni politycy Demokratów – m. in. Elizabeth Warren i Bernie Sanders, kojarzeni z lewicowym, socjalnym skrzydłem partii, ale także Andrew Yang czy Pete Buttgieg, kojarzeni raczej z centrowymi, liberalnymi platformami programowymi. W ostatniej chwili do gry włączył się także Mike Bloomberg, biznesmen i były burmistrz Nowego Jorku. Konkurencja była więc zróżnicowana, a kampania prawyborcza równie ostra, co właściwa kampania wyborcza. A jednak Joe Biden poradził sobie z doskonale przygotowanymi przeciwnikami i wygrał w cuglach, budując nad przeciwnikami znaczną przewagę: zebrał w sumie 2687 delegatów, wobec 1073 delegatów Sandersa, 63 delegatów Warren, 59 delegatów Bloomberga czy 21 delegatów Buttgiega.

Dlaczego? Tego oczywiście nie wiemy. Prawybory to wielkie wydarzenie partyjne, które chociaż medialne i obserwowane przez Amerykę i świat, opiera się na niewidocznych gołym okiem procesach zachodzących wewnątrz wielkich organizmów politycznych, jakim są amerykańskie partie. Według ekspertów i trybunów ludowych, za Joe Bidenem przemawiała obrana przez komitet partii (DNC) taktyka wyborcza. Demokraci zdecydowali się na niekonfliktową narrację, przywodzącą na myśl dawne, dobre czasy, stawiającą spokój i stabilizację ośmiu lat prezydentury Baracka Obamy (którego Joe Biden był wiceprezydentem) naprzeciwko chaotycznych działań Donalda Trumpa. Joe Biden był wręcz stworzony do tej roli. Sędziwy, biały mężczyzna, który nie zawojuje lewicy – ta, postawiona przed faktem dokonanym i tak głosuje na Demokratów – ale za to ma szansę na odebranie Trumpowi tzw. RWM – białych, bogatych mężczyzn, czyli upper-middle class, mieszkającej głównie na przedmieściach wielu zurbanizowanych stanów, takich jak kluczowe stany Rust Beltu (Wisconsin, Michigan, Pensylwania) i Sun Beltu (Karolina Północna i Południowa, Georgia, Floryda, Teksas, Nowy Meksyk, Arizona i Nevada). To słaby wynik wyborczy w tych dwóch obszarach przyczynił się do porażki Hillary Clinton cztery lata temu. Demokraci postanowili być pragmatyczni i wykorzystali system wyborczy USA tak efektywnie, jak tylko mogli.

Jedyne, czego brakowało Bidenowi, to czarnoskóra kobieta w roli running mate. DNC wyciągnęło więc z rękawa Kamalę Harris. Ostatecznie, jak już dzisiaj wiemy, dało im to zwycięstwo.

Wybory w czasach zarazy

Trudno pozbyć się wrażenia, że niektórzy komentatorzy obecni w debacie publicznej przypisują zwycięstwo wyborcze nie duetowi Biden-Harris, a koronawirusowi. Bez względu na to, jak zapatrujemy się na kampanię wyborczą w ogóle i jak rozkładają się nasze sympatie wobec kandydatów, należy zadać sobie pytanie: w jaki sposób SARS-CoV-2 wpłynął na wybory. Jak zmieniła się kampania, jak zmieniły się dominujące w niej tematy oraz jak zmieniła się sama procedura wyborcza?

Po pierwsze: technikalia i realia kampanii wyborczej zmieniły się nie do poznania. Można śmiało powiedzieć, że za nami najmniej amerykańska ze wszystkich amerykańskich kampanii wyborczych. Wielkie eventy partyjne, łącznie z kultowymi konwencjami, które oglądalnością konkurować mogły z najważniejszymi wydarzeniami sportowymi, przeniosły się na tryb zdalny lub zostały w znaczny sposób ograniczone. Masowych spotkań z wyborcami było niewiele, a nawet jeśli się odbywały, to nie dopisywała na nich frekwencja, zarówno ze względu na normy epidemiologiczne, jak i na strach ludzi przed uczestniczeniem w podobnych wydarzeniach. Jak łatwo się domyślić, takie zmiany osłabiły telewizyjną osobowość Donalda Trumpa i pozwoliły na nieco bezpieczniejszą, spokojniejszą kampanię Joe Bidenowi, który nie zawsze radził sobie z wystąpieniami publicznymi tak dobrze, jak liczyłby na to jego sztab.

Po drugie: pandemia stała się nie tylko tłem wydarzeń, ale ich dominującym tematem. To kolejny aspekt, który znacząco osłabił urzędującego prezydenta. D. Trump przyjął lubianą przez siebie postawę denializmu, tym razem skierowaną już nie tylko wobec zmian klimatycznych, ale także wobec pandemii czy przestrzegania norm epidemiologicznych, takich jak noszenie maseczek. Obranie takiej narracji okazało się o tyle niebezpieczne, że pandemia koronawirusa zebrała w Stanach Zjednoczonych straszne żniwo, zwłaszcza wśród osób starszych, tradycyjnie utożsamianych z elektoratem Republikanów. Statystycznie każdy emerytowany Amerykanin miał styczność z osobą, która zmarła na skutek zarażenia SARS-CoV-2. Wobec tego narracja prezydenta była skrajnie odmienna od własnych obserwacji jego elektoratu. Wyklarował się błąd poznawczy, który w efekcie doprowadził do częściowej demobilizacji, a nawet zmiany decyzji wyborczej wśród najstarszego elektoratu GOP.

Po trzecie: procedura wyborcza także przyczyniła się do zwiększenia szans wyborczych kandydata Demokratów. Przede wszystkim zaś wpłynęła na frekwencję. Gdyby nie umożliwienie głosowania korespondencyjnego, można by się spodziewać niskiej frekwencji, zaś największą absencję wyborczą odnotowano by zapewne wśród dwóch kluczowych dla Demokratów grup: wykształconych mieszkańców miast oraz osób starszych. Obie te grupy wykazywały we wszystkich badaniach największą obawę przed koronawirusem. To między innymi z tego powodu administracja Trumpa prowadziła kampanię mającą za zadanie skompromitować listowną metodę oddawania głosu. Prezydent nie ma jednak w Stanach Zjednoczonych władzy nad metodami głosowania. Decyzję w tej sprawie podejmują legislatury i egzekutywy poszczególnych stanów. Ostatecznie, we wszystkich stanach umożliwiono głosowanie pocztowe, chociaż w niektórych z nich głosująca w ten sposób osoba musiała odpowiednio uzasadnić swoją decyzję. W kilku stanach głosować można było tylko przy wykorzystaniu poczty. Jak te wszystkie czynniki wpłynęły na rezultat wyborczy?

Już nawet po pobieżnej analizie widać, że wszystkie trzy zwiększały szansę Joe Bidena. Po pierwsze, showman D. Trump nie mógł popisywać się na wielkich wiecach. Zmniejszyła się także liczba debat, które nie odegrały w tych wyborach kluczowej roli. Wszystkie sytuacje, w których J. Bidenowi mógł dać się we znaki jego zaawansowany wiek, zostały zredukowane do minimum.

Po drugie, koronawirus był i pozostaje w Stanach Zjednoczonych „widoczny gołym okiem”. Obrazki takie jak masowe groby w stanie Nowy Jork, czy przepełnione kostnice w Teksasie, zapadają w pamięć każdemu, niezależnie od jego afiliacji politycznych. Prezydentowi Trumpowi, przebywającemu w Białym Domu, mogło się wydawać, że wszystko jest w porządku, a zagrożenie można, jak zwykle, zbagatelizować. Jednak jego elektorat dokonał swoistego fact checku na własną rękę i wyczuł prezydencki fałsz.

Po trzecie, znaczny udział głosów korespondencyjnych w całości oddanych głosów – ponad 65 milionów spośród 155 milionów – jednoznacznie wskazuje na fakt, że postal votes uratowały frekwencję, a najprawdopodobniej przyczyniły się także do jej zwiększenia. W 2016 roku Hillary Clinton, która otrzymała najwięcej pojedynczych głosów (tzw. popular vote), dostała w sumie właśnie 65 milionów głosów, czyli tyle samo, ile obaj kandydaci w 2020 tylko z głosów pocztowych. Poza tym wydaje się, że z możliwości głosowania pocztą skorzystali przede wszystkim wyborcy Demokratów – było to widać w czasie nocy, czy też raczej tygodnia wyborczego, kiedy niektóre stany wydawały się być pewnymi dla Donalda Trumpa, ale po zliczeniu głosów pocztowych przypadały Joe Bidenowi. Było tak w przypadku sześciu kluczowych stanów, w których liczenie trwało najdłużej – Arizony i Nevady na zachodzie, Georgii na południu oraz Michigan, Wisconsin i Pensylwanii na północy.

Stare i nowe elektoraty

Nie można przejść obojętnie obok dokładnych badań, które przeprowadziły przed i w trakcie wyborów liczne agencje badawcze i medialne. Rezultaty ich pracy pozwalają na narysowanie innych, odmiennych map wyborczych, niż te, które widzimy na ekranach telewizji informacyjnych. Wskazują przede wszystkim na kluczowe elektoraty, które odwróciły się od D.Trumpa i skierowały życzliwe spojrzenia na duet Biden-Harris.

Najpierw jednak należy przyjrzeć się tzw. GDP-vote. To dana oparta o wyniki głosowań poszczególnych hrabstw – a więc podstawowych jednostek administracyjnych, na które dzielą się stany – w oparciu o generowany przez nie produkt krajowy brutto. Zanim przytoczę tegoroczne dane, pozwolę sobie sprowokować czytelnika do zgadywanki. Kto zebrał wśród swoich wyborców więcej produktu krajowego brutto Stanów Zjednoczonych? Na kogo zagłosowały wielkie pieniądze? Czy na błyskotliwego, popularnego miliardera, znanego ze swoich brawurowych inwestycji i równie brawurowych manewrów okrążających amerykański system podatkowy? Czy może na niemrawego, spokojnego polityka niekojarzonego w żaden sposób z przedsiębiorczością czy kapitałem?

Biden zdobył ogółem około 500 hrabstw, Trumpa wybrało ponad 2400 z nich. Spośród tych, 500-tka Bidena odpowiedzialna była w 2020 roku za wygenerowanie 70% amerykańskiego PKB. 2400 hrabstw Trumpa odpowiedzialne było za 29%[3]. Czy ta statystyka informuje nas o czymś wyjątkowo odkrywczym?

Nie do końca. W wyborach nie głosują bowiem dolary, a dysponujący nimi amerykanie. Najbardziej prężne finansowo są zaś hrabstwa miejskie, tradycyjnie utożsamiane z Demokratami. Liberalne rynkowo, biznesowe skrzydło partii Republikańskiej, które jeszcze w czasach Obamy walczyło o miejskiego wyborcę, jest obecnie bardzo słabe i tak jak inne stronnictwa GOP, upadło pod naporem wspomnianego już trumpizmu. Biznes wybrał Demokratów. Miasta wybrały Demokratów. Klasa średnia – kluczowa, szczególnie w swing states – wybrała Demokratów.

Jednak to nie miasta zadecydowały o wyniku tych wyborów. Według badań Business Insidera, procentowy podział głosów w ośrodkach powyżej 50 tysięcy mieszkańców nie zmienił się na korzyść Demokratów względem 2016 roku. Wtedy Hillary Clinton zdobyła w takich obwodach wyborczych 60% głosów wobec 34% głosów Donalda Trumpa. W 2020 roku Joe Biden utrzymał 60% miejskiego elektoratu, a Trump zwiększył swój stan posiadania do 38%.

Czerwoną kartkę wystawiły Trumpowi przedmieścia i miasteczka oraz obwody wiejskie. Na przedmieściach w 2016 roku poległa Hillary Clinton, dając się wyprzedzić D. Trumpowi 49% do 45%. Joe Biden odzyskał tam przewagę, zyskując łącznie 50% głosów wobec 48% Donalda Trumpa. Wahnięcie na wsiach było jeszcze wyraźniejsze: Biden zdobył 42% głosów wiejskich wobec 34% Clinton w 2016, Trump spadł z 61% do 57%.

Joe Bidenowi udało się także odzyskać zaufanie najmłodszych wyborców, które Hillary Clinton utraciła w 2016 roku, prowadząc brutalną kampanię podczas prawyborów, kiedy to pokonała Berniego Sandersa, uwielbianego przez lewicową, miejską młodzież. Joe Biden zyskał dodatkowe 5 punktów procentowych, otrzymując łącznie 60% głosów grupy wiekowej 18-29. Dobrze poradził sobie u wyborców w wieku średnim, zdecydowanie poprawiając wśród nich wyniki Hillary Clinton. Nawet najstarszy, tradycyjnie konserwatywny elektorat postawił na Demokratę: w grupie wiekowej 45-64 mieliśmy de facto do czynienia z remisem, podczas gdy w 2016 Hillary Clinton przegrała tam, zdobywając 44% poparcia przy 52% dla Donalda Trumpa.

Wyborców w USA tradycyjnie dzieli się na trzy główne grupy według kryterium politycznego. Te elektoraty to liberałowie, umiarkowani i konserwatyści. Jak łatwo się domyślić, walka toczy się przede wszystkim o umiarkowanych, którzy są największą grupą, stanowiąc łącznie prawie 40% ogółu.

J. Biden zdobył więc bezpieczne 89% głosów liberałów (wobec 84% głosów Hillary Clinton w 2016), ale to wśród umiarkowanych zyskał największy surplus. Poprawił wynik z 2016 roku o 12 punktów procentowych, z 52% na 64%. Wystarczyło to, żeby Trump zachował zaledwie 34% wyborców umiarkowanych. Nawet 85% elektoratu konserwatywnego nie zabezpieczyło jego pozycji w kluczowych stanach.

Do tej pory wszystkie te procenty i liczby wydają się mówić: dobra robota, Demokraci! Joe Biden odbił to, co odbić mógł i dzięki temu wygrał wybory. Świat nie jest jednak czarno-biały, a skomplikowana i złożona struktura amerykańskiego społeczeństwa nie ogranicza się do wspomnianych wyżej kryteriów. Statystyki mówiące o sposobie głosowania elektoratów innych, niż biali amerykanie, tj. people of color, powinny przysporzyć Partii Demokratycznej bólu głowy. Dlaczego?

Wydaje się, że DNC wyszło na początku XXI wieku z prostego założenia: USA jest krajem otwartym na migrantów. Ludność czarnoskóra jest na stabilnym poziomie, ale przybyszów o pochodzeniu latynoskim czy azjatyckim przybywa. Jakież daje to możliwości! Wystarczy obrać agendę promniejszościową i proimigrancką, żeby zapewnić sobie permanentne zwyciężanie. W okresie sprawowania władzy należy ułatwić procedurę zdobywania obywatelstwa dla new Americans, co w przyszłości umożliwi im głosowanie itd itp. Błędne koło demokratycznego zwycięstwa okazało się jednak pozbawione szprych. Dlaczego?

Po pierwsze, imigranci w Ameryce silnie się gettoizują. Nie zasiedlają kraju równomiernie, a raczej osiedlają się w dużych i tak głosujących na demokratów miastach. W ten sposób ich wyborczy potencjał marnuje się, ponieważ do wygranej w danym stanie wystarczy zwykła większość. Wówczas pełna pula elektorów zasila konto zwycięzcy. Każdy punkt procentowy ponad 50% rezultatu to punkt procentowy zmarnowany, który mógłby dać zwycięstwo w innym, kluczowym stanie.

Po drugie, Joe Biden nie popisał się w trakcie swojej kampanii, kilkukrotnie wypowiadając się w sposób nieostrożny lub nieprecyzyjny, szczególnie wobec ludności czarnoskórej. Z kolei ludność latynoska została wręcz zalana kampanią medialną mającą przedstawić J. Bidena, ale przede wszystkim Partię Demokratyczną i jego running mate jako skrajną lewicę. W ten sposób Republikanie uderzyli w czułą strunę sentymentalnych Latynosów, którzy często wyemigrowali z autorytarnych, lewicowych reżimów Ameryki Południowej i Środkowej.

W efekcie Biden zyskał wśród białych wyborców, ale stracił wśród wszystkich pozostałych. Nie pomogła nawet czarnoskóra Kamala Harris, w której żyłach płynie krew hindusko-jamajska.

J. Biden otrzymał 38% głosów białych mężczyzn i 44% głosów białych kobiet (wobec odpowiednio 31% i 43% dla Hillary Clinton cztery lata wcześniej). Wśród czarnoskórych mężczyzn zdobył 79% głosów, wśród czarnoskórych kobiet 90%. Wydaje się, że to bardzo dużo, ale ważne są nie liczby bezwzględne, a tendencja i spadki. W obu tych grupach H. Clinton zdobyła odpowiednio 82% i 94% głosów, mówimy więc o spadkach rzędu 3-4 punktów procentowych! Także Latynosi, którzy okazali się kluczowym elektoratem na Florydzie, gdzie znaczącą większością głosów wygrał D. Trump, odsunęli się od Demokratów. Wśród mężczyzn tej grupy etnicznej Joe Biden stracił 4 punkty procentowe względem Hillary Clinton w 2016, zdobywając 59% wobec 63%.

Z cytowanych liczb wyłania się obraz dwojaki. Z jednej strony widać, że taktyka obrana przed Demokratów, której podstawowym założeniem było odbicie elektoratu umiarkowanego i bogatych, białych przedmieść, powiodła się i najprawdopodobniej dała J. Bidenowi zwycięstwo. Z drugiej jednak strony, Demokraci zaryzykowali sporą utratą poparcia wśród swojego kluczowego elektoratu, czyli ludności innej, niż biała. W perspektywie czasu, kiedy obserwujemy malejący udział ludzi białych w ogólnej puli obywateli USA, nie jest to wskaźnik napawający optymizmem. Szczęśliwie wiceprezydentką zostanie już niedługo Kamala Harris, która wobec zapowiedzianego nieubiegania się przez Bidena o reelekcję w 2024 roku najprawdopodobniej wystartuje jako kandydatka Demokratów. Czy zdoła odbudować poparcie wśród people of color – czas pokaże.

Stare i nowe stany

Słowem-kluczem w debacie poświęconej amerykańskim wyborom są stany swingujące, swing states, czyli te stany, w których różnica głosów na głównych kandydatów jest niewielka (przyjmuje się zwyczajowo, że powinna wynosić maksymalnie 5 punktów procentowych), lub te, które w ciągu ostatnich wyborów zmieniały właściciela. W 2020 roku kluczowymi swing states były Nevada i Arizona na zachodzie, Floryda na południu, Karolina Północna i Południowa na środkowym wschodzie i niemal wszystkie stany Rust Beltu, z pominięciem tradycyjnie już konserwatywnej Indiany, a więc Wisconsin, Michigan, Oregon i Pensylwania.

Poza tymi klasycznymi stanami, które od lat stanowią oczko w głowie ubiegających się o prezydenturę, pojawiły i wciąż pojawiają się nowe swing states, które, chociaż nie zmieniły jeszcze swojej partyjnej sympatii, to zbliżają się do bardzo wyrównanego wyniku. Najważniejszym z takich stanów staje się Teksas, wielki stan, składający się z jednej strony z potężnych, ludnych miast i bezkresnych hrabstw wiejskich z drugiej. Teksas dysponuje w tej chwili aż trzydziestoma ośmioma głosami elektorskimi – to znaczy, że przewyższa go pod tym względem wyłącznie olbrzymia Kalifornia ze swoimi pięćdziesięcioma pięcioma elektorami. Swing Teksasu w stronę Demokratów stanowiłby potężny cios w miękkie podbrzusze Republikanów, czyli obszar Zatoki Meksykańskiej, który tradycyjnie jest konserwatywny i religijny, ale dzięki napływowi imigrantów i rozrostowi miast staje się ostatnimi czasy ziemią niczyją. Niech dowodem tego będzie swing Georgii, nieobdarzonej do tej pory mianem stanu swingującego, która ostatni raz przypadła Demokratom w 1992 roku, kiedy serca Georgian skradł Bill Clinton.

Najważniejszym obszarem swingującym było centrum tzw. Blue Wall, niebieskiego muru, którym to mianem Demokraci określają północne stany zachodniego i wschodniego wybrzeża oraz basenu Wielkich Jezior. W 2016 roku w murze powstała bolesna wyrwa w postaci wyrwanych przez Trumpa Michigan i Wisconsin, które nieważne, jak daleko w przeszłość nie spojrzeć, niemalże zawsze wybierały tych samych kandydatów. To właśnie od stopniowego wyrównywania się wyników, a ostatecznie od uzyskania przewagi w tych dwóch stanach po zliczeniu głosów pocztowych, zaczęło się świętowanie w sztabie Demokratów. Warto dodać, że także w tym momencie rozpoczęła się twitterowa nagonka Donalda Trumpa na rzekome fałszerstwa wyborcze. Na to jednak spuśćmy życzliwą zasłonę milczenia i pozwólmy działać w tym zakresie amerykańskim sądom.

Czy istnieje życie po Trumpie?

Jednym z najważniejszych problemów, które obie główne partie USA muszą rozwiązać w ciągu najbliższych dwóch lat – czyli przed kolejnymi wyborami do Izby Reprezentantów oraz wyborczą wymianą 1/3 składu Senatu – jest problem tożsamości. Republikanie muszą odpowiedzieć sobie na pytanie: co po Donaldzie Trumpie? Demokraci zaś będą sobie już wkrótce musieli odpowiedzieć na pytanie: co po Joe Bidenie?

Republikanie są w dużo mniej komfortowej sytuacji. Jak już wspomniano, D. Trump dokonał wraz ze swoją administracją pewnego rodzaju czystki. Osłabła grupa liberalna, osłabła nawet grupa skrajnie konserwatywna. Wzmocnili się trumpiści, którzy teraz muszą się gdzieś podziać. Tymczasem już rosną w siłę nowe ugrupowania, takie jak oparta na antytrumpowskich Republikanach grupa The Lincoln Project czy Never Trump Movement. W obu tych mniej lub bardziej oficjalnych strukturach kluczowe role grają popularni politycy GOP, jak choćby Mitt Romney, kandydat prezydencki z 2012 roku.

GOP musi odpowiedzieć sobie na kluczowe pytanie: czy nadal chce tworzyć nowy, radykalny elektorat i ryzykować bezpowrotną utratę centrum, które albo przejdzie do Demokratów, albo też znajdzie sobie nową, trzecią partię; czy zdecyduje się na powrót do umiarkowanej, liberalnej rynkowo, centroprawicowej społecznie narracji, kosztem demobilizacji lub utraty elektoratu skrajnego.

Na podobnym rozdrożu znaleźli się Demokraci. Skrajnie lewicowy, socjalnie nastawiony Bernie Sanders był w 2016 roku efemerydą i ciekawostką, podczas gdy w 2020 roku podobni jemu kandydaci wraz z nim samym stanowili już poważne zagrożenie dla Joe Bidena. Poza tym w partii wyrastają nowe, lewicowe gwiazdy, takie jak Aleksandria Ocasio-Cortez, congresswoman z Nowego Jorku, która jest chyba najpopularniejszą i najlepiej znaną amerykańską deputowaną. W 2024 roku będzie już miała ponad 35 lat, co oznacza, że będzie mogła kandydować w prawyborach i ubiegać się o nominację. Czy zdecyduje się na to, czy pozostanie progresywnym, lewicowym głosem w Kongresie?

Wszystkie te problemy wskazują jednoznacznie na fakt, że Demokraci kierują się, powoli, acz zdecydowanie, w stronę centrolewicy, a żywioł lewicowy nie stanowi już partyjnej skrajności. Zaczyna być wręcz normą. Na barkach żywiołowych, centrowo-liberalnych polityków, których także wśród Demokratów nie brakuje – żeby wymienić tylko wspomnianych już Andrew Yanga i Pete’a Buttgiega – leży utrzymanie się partii w centrum, bo po to może już wkrótce upomnieć się odtrumpowiona Partia Republikańska.

Republikanie mają dwa lata na odnalezienie swojej nowej tożsamości, ale możliwe, że zobaczymy obrany przez nich kierunek już niedługo. W styczniu odbędą się wybory Senackie w Georgii, która wyjątkowo będzie wybierać obu przysługujących jej Senatorów. To od tego wyniku zależy, czy Demokraci zdobędą większość w Senacie, co dałoby im de facto władzę absolutną, jako że mają już zapewniony Biały Dom i Izbę Reprezentantów, a z Senatem mogliby dokonać powiększenia składu Sądu Najwyższego i tym samym zabezpieczyć dla siebie także judykatywę. A jednak, w chwili obecnej wydaje się, że oba miejsca w Georgii przypadną Republikanom.

Czy Georgia zaskoczy nas po raz drugi?

  1. President of the United States

  2. Grand Old Party, tj. Partia Republikańska.

  3. https://www.brookings.edu/blog/the-avenue/2020/11/09/biden-voting-counties-equal-70-of-americas-economy-what-does-this-mean-for-the-nations-political-economic-divide/ [dostęp 25.11.2020]