Maria Lipińska: W jaki sposób jesteś związana z pomocą humanitarną?
Aleksandra K. Wiśniewska: Jestem pracowniczką humanitarną oraz politolożką z wykształcenia, specjalizuję się w strategii militarnej i w odbudowywaniu upadłych państw. Od kilku lat zarządzam misjami humanitarnymi w miejscach konfliktów zbrojnych, w organizacjach międzynarodowych. Niesiemy pomoc osobom, które są cywilami. Niedawno wróciłam z 12-miesięcznej misji humanitarnej organizowanej przez INTERSOS w Ukrainie. Zostałam tam wysłana na początku wojny, żeby od zera zbudować tam misję.
W jaki sposób wyglądały te pierwsze dni pracy?
Na początku zespół liczył siedem osób łącznie ze mną. Udało nam się zbudować zespół, gdzie kilka tygodni temu, jak wracałam z misji, było nas ponad 250 osób. 220 osób z Ukrainy i 30 osób z innych krajów świata, które profesjonalne zajmują się niesieniem pomocy cywilom. Zajmowaliśmy się niesieniem pomocy w sektorze protekcyjnym, co zawiera w sobie ochronę ludności cywilnej przed atakami rakietowymi i dronowymi, poprzez tworzenie bunkrów w szpitalach, po niesienie specjalistycznej pomocy, w tym psychologicznej. Mieliśmy kilkadziesiąt zespołów mobilnych, w których skład wchodzili psychologowie i pracownicy socjalni, którzy zajmowali się pomaganiem ofiarami przemocy na tle seksualnym oraz traumami wojennymi, a także wsparciem materialnym tych osób. Ludzie, z którymi pracowaliśmy wielokrotnie, byli przesiedlani ze wschodu na zachód Ukrainy, byli bardzo często głodni, zmarznięci, wycieńczeni, bez dostępu do podstawowych artykułów higienicznych. Podczas ucieczki musieli zostawić wszystko, co mają i kochają w domu, przez co pomoc materialna w takich momentach również jest potrzebna. Poza tym oferowaliśmy także pomoc prawną i medyczną. W ciągu ostatniego roku udało nam się zaopatrzyć ponad 50 szpitali w rejonach przyfrontowych w specjalistyczny sprzęt. Budowaliśmy też punkty ogrzewania przy ukraińsko-rosyjskiej granicy, czyli w takich miejscach, w których dużo starszych czy niepełnosprawnych osób nie mogło pozwolić sobie na ucieczkę. W takich miejscach bardzo ograniczony był dostęp do wody, elektryczności i prądu ostatnia zima była bardzo ciężka. Ludzie szukali w lesie drewna, żeby się ogrzać i wpadali na miny. Dlatego tak ważne były tworzone przez nas bezpieczne miejsca, w których można było naładować telefon, zjeść coś ciepłego i ogrzać się. Łącznie, dzięki grantom z organizacji międzynarodowych, Unii Europejskiej oraz państw jak m.in. Włoch, Holandii czy Niemiec, przez 12 miesięcy udało nam się pomoc około 118 tys. cywilom w potrzebie.
Czyli dostarczaliście pomoc na terenie całej Ukrainy?
Tak, zarządzałam ośmioma bazami w całej Ukrainie – od Lwowa, Winnicy, Kijowa po Poltavę, Charków, Odessę, Dniepr i Mikołajów. Moim zadaniem jako szefowej misji, było reprezentowanie mojej organizacji na poziomie centralnym przed rządem ukraińskim, oraz na reprezentowaniu organizacji przed darczyńcami, Unią Europejską i rządami innych państw. Drugim zadaniem było utworzenie misji i zarządzanie zespołem oraz zbieranie środków. Największą radość sprawiało mi obserwowanie, jak zespół się rozwija. Bardzo rzadko w swojej pracy dołączałam do już utworzonego zespołu, najczęściej wszystko musiałam budować od początku. Wpierw osobom, z którymi pracowałam, trudno było zrozumieć, jak działa system pomocy humanitarnej, który opiera się na wielkiej biurokracji, ponieważ nie ma tam historii tego typu działań. Praca jako szefowa misji wiąże się z ogromną odpowiedzialnością za cały zespół i organizację. To do mnie trafiały najtrudniejsze problemy, którymi nikt niżej nie potrafił się zająć. Dla mnie ten ostatni rok upłynął pod hasłem wielkiego przywiązania do członków mojego zespołu. Braterstwo i solidarność między ludźmi, w obliczu wojny, kiedy na przykład trzeci dzień siedzimy w schronie i jemy zapasy hibernacyjne albo próbujemy się ogrzać, są trudne do opisania. To nie są normalne warunki pracy, kiedy kilkanaście razy dziennie słyszeliśmy syreny alarmowe albo kiedy próbujemy siebie nawzajem chronić przed odłamkami szkła. Takie momenty budują wyjątkową więź. Wielu z moich ukraińskich pracowników, mimo tego, że ich kraj walczy o przetrwanie, mają swoich bliskich na froncie i co dwa tygodnie mają jakiś pogrzeb, oddanie służy innym. Duch tego narodu jest naprawdę wielki, ale z drugiej strony trudno im było zrozumieć, jak organizacja humanitarna może pozostawać apolityczna i neutralna.
Użyłaś określenia „wielka biurokracja” do opisu systemu międzynarodowej pomocy humanitarnej. Jak wyglądają blaski i cienie tego systemu?
Jednym z największych problemów ONZ i wielu innych organizacji, które instytucjonalnie mają zajmować się obroną praw człowieka, jest gigantyczny rozdźwięk między tym jak ambitne cele są stawiane przed tymi organizacjami a tym, co realnie jesteśmy w stanie zrobić. Można tu przytoczyć wiele przykładów ludobójstw, których ONZ nie mógł powstrzymać z powodu różnych deficytów i ograniczeń, jak masakra bośniackich muzułmanów w Srebrenicy, czy to, co się działo po ludobójstwie w Rwandzie. Wiele osób zostało wtedy przesiedlonych do regionu Zairu, gdzie stworzono wielkie obozy pomocowe, na których korzystały bojówki partyzanckie. W takich sytuacjach można dostrzec, że nawet nasze najlepsze mechanizmy są w dalszym ciągu niewystarczające.
Czy te wady systemu są także dostrzegalne w Ukrainie?
To, co się dzieje w Ukrainie, pokazuje, że mimo wielkiego finansowania z wielu krajów, w dalszym ciągu mamy deficyty w niektórych obszarach pomocy humanitarnej, które nie są dostrzegane z punktu widzenia mediów międzynarodowych. Jest to spowodowane tym, że gdybyśmy mieli mówić zupełnie szczerze, to byłoby to zbyt wielowymiarowe przesłanie. Takie przesłanie nie wpisuje się w standardowe „Twoje pięć dolarów uratuje dzieci”. Dag Hammarskjöld, były Sekretarz Generalny ONZ, powiedział, że ONZ nie został stworzony po to, żeby zabrać ludzkość do nieba, ale uchronić przed piekłem. Patrząc z tej perspektywy, zwróćmy uwagę na to, co się udało – przeprowadzono demokratyczne wybory w 67 państwach i do niedawna udało się uniknąć poważnego konfliktu w Europie. Jednak trzeba pamiętać, że to jest też takie miejsce, gdzie większość państw może się spotkać i nawet deklaratywnie odnieść się do motta „uchronienia przyszłych pokoleń od klęsk wojny”. Moim zdaniem jest to czymś wyjątkowo pięknym, bo wymusza to pewną akceptację uniwersalnych wartości moralnych, godności życia każdego człowieka, niezależnie od tego, gdzie się znajduje. Nawet jeżeli jakiś autokratyczny dyktator ewidentnie kieruje się tymi zasadami cynicznie, to wie, że musi się, w jakiś sposób do tego odnieść, żeby ich państwo było uznawane na arenie międzynarodowej. Oczywiście w Radzie Bezpieczeństwa ONZ znajdują się państwa, które są de facto zwycięzcami II wojny światowej i to doprowadza do sytuacji, w której teraz mamy Rosję i Chiny przy jednym stole z USA, Wielką Brytanią i Francją. To powoduje paraliż i z tego powodu nie można często przegłosować bardzo ważnych interwencji, ale dla mnie lepiej, żeby te państwa siedziały przy jednym stole i się nie zgadzały, ale miały tę przestrzeń do rozmowy.
Co zmienił konflikt rosyjsko-ukraiński w międzynarodowym systemie pomocy humanitarnej?
Wojna w Ukrainie zredefiniuje to, jak działa profesjonalny sektor pomocy humanitarnej. Po pierwsze, jest to kontekst drastycznie inny od wcześniejszych sytuacji wojennych, w których większość naszych organizacji pracowała przez wiele ostatnich lat, podczas których wytworzyliśmy sobie pewne mechanizmy i systemy, które moim zdaniem nie są aplikowane w Ukrainie. Chodzi o to, że większość misji ma miejsce w Afryce lub na Bliskim Wschodzie w państwach, gdzie rządy były zdestabilizowane lub nie istniały, więc nie było takiego administracyjnego punktu odniesienia. W Ukrainie mamy silny system państwa, który mimo tego, że wymaga reform, troszczy się o swoich obywateli. Wcześniej system pomocy humanitarnej niestety często tworzył system równoległy do państwa, teraz mamy zupełnie inną sytuację. Nie musimy tworzyć szpitali polowych, bo szpitale istnieją. Musimy połączyć jakoś nasze interwencje z tym, co robi państwo ukraińskie i wesprzeć upadającą służbę zdrowia, a nie tworzyć coś innego.
W jaki sposób korzystałaś z tego, że Ukraina jest sąsiadem Polski i jest bliżej pod względem mentalności niż Irak czy Syria?
Będąc Polką, było mi dużo łatwiej zrozumieć ukraińską mentalność i pracować nad budowaniem zaufania między organizacją a mieszkańcami, bo wiedziałam, że wsparcie należy bardziej budować między ludźmi, a nie między instytucją a obywatelem. Ukraińcy mają mniejsze zaufanie do władzy niż do konkretnych osób. Z drugiej strony było dla mnie jasne, że należy współpracować z instytucjami i nie można na własną rękę stawiać magazynów, ponieważ tak jak w Polsce, funkcjonują tam normy podatkowe i administracyjne. Było też dla mnie naturalne, że jest to kraj Europy Wschodniej, inny od tego, z czym spotykałam się w Iraku czy w Sudanie. Dla niektórych pracowników z Europy Zachodniej było to trudniejsze do zrozumienia. Kolejną ważną kwestią było zachowanie neutralności politycznej zgodnie z kompasem wartości pomocy humanitarnej.
Czym jest ten kompas?
Opiera się on na czterech wartościach najważniejszych w pomocy humanitarnej – neutralności, niezależności, bezstronności i humanitaryzmie. Niesiemy pomoc komukolwiek, kto tej pomocy potrzebuje, niezależnie od tego, gdzie się znajduje, kogo kocha i w co wierzy. W dzisiejszych wojnach największymi ofiarami są cywile, więc, żeby nieść im efektywnie pomoc, musimy być bezstronni, żeby każda ze stron walczących nas zaakceptowała. Ja wyruszam na wojnę prowadzić zespoły bez broni i nasza bezstronność jest jedyną szansą na postrzeganie nas nie jako jedną ze stron konfliktu. Wojna w Ukrainie tworzy bardzo trudny precedens, ponieważ nie jest to wojna partyzancka. Rosja naruszyła prawo międzynarodowe i chce zaanektować terytorium drugiego kraju. Próbując współpracować z rządem ukraińskim, bo musimy to robić, żeby tam być, służąc z Ukraińcami w naszych zespołach, jest nam bardzo trudno zachować naszą neutralność. Musimy tego pilnować, bo inaczej nigdy nie uda nam się dotrzeć na przykład do okupowanych rejonów, bo Rosja zawsze będzie widziała w nas jakieś przedłużenie rządu. To wymaga balansu między neutralnością i empatią. Musimy też zrozumieć ból naszych współpracowników i go uszanować – to wymaga dużej inteligencji emocjonalnej i odpowiedniej budowy kultury organizacyjnej. Z moich obserwacji wynika, że wiele organizacji to przerasta. Z pewnością wymaga to wytłumaczenia na innym poziomie niż po prostu stwierdzenia „Jesteśmy neutralni”. Należy próbować zrozumieć obie strony walczące i umieć poruszać się po tych skomplikowanych meandrach politycznych tak, żeby nasza pomoc była skuteczna. Neutralność jest przede wszystkim wyzwaniem dla moralności i kultury organizacji. My pomagamy wszystkim, niezależnie od tego, gdzie dana osoba się znajduje. Pomoc humanitarna musi być oddzielona od kwestii wojskowych, militarnych. Przykładowo, jeżeli w Mariupolu okupowanym przez Rosję, doszło do takich zniszczeń infrastruktury, że ludzie pili wodę zmieszaną ze ściekami i było ryzyko wybuchu cholery, to powinni wpuścić tam nas albo inne organizacje, np. Lekarzy Bez Granic niezależnie od tego, że toczą się tam walki.
Co w sytuacji, kiedy druga strona konfliktu nie pozwala na taką pomoc?
Od samego początku wojny w Ukrainie można policzyć na palcach jednej ręki, ile razy ONZ i organizacje międzynarodowe, inne niż Międzynarodowy Czerwony Krzyż, który jest ekstremalnie neutralny, zostały przepuszczone na „drugą stronę”. To oznacza, że 4 mln ludzi, które znajdują się w regionach trudno dostępnych, nie otrzymało żadnej pomocy humanitarnej. To jest dramat, który moim zdaniem za 10-15 lat będziemy sobie wypominać, ponieważ odkryjemy tam nie tylko masowe mogiły, ale też miasta, w których ludzie cierpieli przez wiele miesięcy czy lat. Z drugiej strony, Rosja próbuje dostarczać pomoc humanitarną ze swoich źródeł, przez granicę rosyjską, do Krymu, ale często jest to pomoc umotywowana politycznie, co oznacza, że seniorka dostanie jedzenie i wodę, tylko jeśli przyjmie tzw. “paszport z kurczakiem” (paszport rosyjski – przyp. red.). To są bardzo trudne wybory. Kiedy Ukraina odzyskuje kolejne terytoria np. Chersoń, to często dochodzi do sytuacji, w których ukraińscy żołnierze mają pretensje do osób, które tam zostały i współpracowały z władzami, żeby przetrwać. Z drugiej strony, ocaleni mają pretensję do walczących, ponieważ uważają, że uciekli. Wzajemnie nazywają się „zdrajcami” i „tchórzami”. Takie sytuacje doprowadzają do tego, że na odbitych terytoriach dochodzi do erozji struktury społecznej, która będzie działa się na wielką skalę. Jeżeli teraz 20 procent Ukrainy jest okupowane, to nawet jeśli te tereny zostaną odzyskane, czego im życzę, to będzie tam ciężko przywrócić ład społeczny. Będzie to generowało problemy dla państwa i dla ukraińskiej demokracji jeszcze przez długi czas. Widziałam podobne rzeczy w Iraku, po bitwie o Mosul, kiedy wojsko irackie oraz międzynarodowa koalicja wspierana przez Amerykanów próbowała odbić miasto od bojówek ISIS. Po tym, jak miasto zostało odbite, powstały obozy dla tak zwanych “Daesh families”, w których przebywały głównie kobiety i dzieci z “rodzin ISIS”, bo mężczyźni byli zabijani. Te osoby nie mogły się reintegrować do Mosulu, bo musiały przebywać w obozie. Niektóre dzieci nie znały rzeczywistości poza nim, ponieważ tam się urodziły i nie mogły iść do szkoły ze względu na brak dokumentów albo stygmatyzację przez inne irackie dzieci. Nie można mówić o sukcesie w Mosulu, bo za 10-15 lat te dzieci będą zasilać kolejną bojówkę ISIS. To jest po prostu tworzenie nowego bólu, cierpienia i rozpaczy. Jeśli to działo się w Iraku na małą skalę, to obawiam się, że podobne rzeczy mogą wydarzyć się też na odbitych ziemiach ukraińskich po wieloletniej okupacji.
Jakie będą konsekwencje społeczne tego konfliktu?
Wojna jest zawsze traumą, i taką pozostanie dla osób na terenach okupowanych przez Rosjan, Ukraińców w Kijowie i osób, które musiały opuścić swój kraj i straciły bliskie osoby. Wierzę w to, że na wojnie, poza obszarem politycznym czy militarnym, nie ma wygranych i przegranych, są tylko ci, którym udało się w jakiś sposób przeżyć i oni zawsze będą naznaczeni okrucieństwem wojny. Nam się często wydaje przez pryzmat hollywoodzkich filmów, że w wojnie chodzi o idee i hasła na sztandarach. Tak naprawdę wojna jest szkaradna, urąga prawom człowieka i ludzkiej godności. Każdy, kto ją przeżył, już na zawsze zostanie dotknięty cieniem wojny i kiedy wychodzi się z tego świata, przeżywa się szok. Mimo tego, że teraz jestem w domu w Łodzi, to wiem, że dzisiaj jest 488 dzień wojny, bo liczyłam te dni codziennie w Ukrainie razem ze swoimi pracownikami. Poznałam Pana Pawła, który uciekł z Charkowa ze swoim kotem Bonią i mieszkał w szkole razem z wieloma osobami przesiedlonymi, który codziennie zapisywał na tablicy, ile dni minęło od ucieczki z domu. Teraz kiedy wróciłam towarzyszy mi trudność zaakceptowania, że te dwa światy – tu i tam – mogą ze sobą współistnieć.
Czy po zakończeniu wojny Ukraina dalej będzie potrzebowała wsparcia organizacji i pomocy humanitarnej?
Myślę, że to będzie kwestia lat i niestety uważam, że ta wojna będzie trwała jeszcze przez długi czas. Wydaje mi się, że nawet jeśli teraz część terytorium zostanie odbita podczas kontrofensywy, to nie będzie to koniec konfliktu. Żadna ze stron walczących nie jest jeszcze w takiej sytuacji, żeby zgodzić się na poważne pertraktacje pokojowe i kompromisy. Z każdą rakietą, która spada na infrastrukturę cywilną w Ukrainie, a dochodziło i dochodzi do zmasowanych ataków rakiet balistycznych i dronów irańskich, będzie trudniej i Ukraińcy są coraz bardziej przekonani, że muszą walczyć do końca. To sprawia, że ktokolwiek będzie u władzy Ukrainy nie może robić czegoś innego niż walczyć do końca, bo jakikolwiek kompromis, który wiązałby się z np. z rezygnacją z części Ługańska, Doniecka czy Krymu, będzie jedynie zawieszeniem broni. Takiego rozwiązania społeczeństwo ukraińskie nie zaakceptuje. Tutaj nie ma prostych rozwiązań, a nawet jeśli osiągnięto by jakąś ugodę, to wymagałoby gwarancji bezpieczeństwa ze strony wschodniej flanki NATO, ze strony Polski dla Ukrainy. Pomoc humanitarna w najbliższych latach będzie tam niezbędna po to, żeby przetrwać. Trzeba też jasno powiedzieć, że są tysiące dzieci, które były pozbawione edukacji, najpierw ze względu na pandemię, a potem wybuch wojny. Część dzieci zostało przesiedlonych ze wschodu Ukrainy, gdzie uczyły się tylko po rosyjsku i musiało przystosować się do nauki po ukraińsku. Niektóre z nich mając 9 lat, jeszcze nigdy nie było w szkole. Nie mówiąc już o samej traumie wojennej, która wpłynie na prawie całe pokolenie i może zaburzyć ich funkcjonowanie w dorosłym życiu. Kolejną kwestią jest pomoc rozwojowa, czy odbudowa gospodarcza państwa, infrastruktury i systemów. Polska może mieć tutaj ogromną rolę do odegrania i powinna to wykorzystać jako szansę nie tylko dla Ukrainy, ale też polskiego przemysłu i inwestycji. Tu nie chodzi tylko o wsparcie humanitarne, ale przeprowadzenie reform demokratycznych. Ukraińcy nie patrzą na wzory demokracji z Brukseli czy Paryża, ponieważ są one zbyt odległe, ale patrzą na to, co dzieje się w Warszawie. To oznacza, że jeśli pozwolimy na dalszą erozję instytucji demokratycznych w naszym państwie, to jaki dajemy im punkt odniesienia? Bez Polski teraz nie ma Ukrainy. Ktokolwiek będzie u władzy, ma wielkie narzędzia do wpływania na sytuację bezpieczeństwa w Europie, wynikające z tego, że przez wojnę zostaliśmy ważnym graczem zarówno w UE jak i w NATO.
Na początku wojny zajmowałaś się ewakuacją ukraińskich domów dziecka. Jak przebiegały takie ewakuacje?
Po kilkudziesięciu godzinach od wybuchu wojny zajmowałam się wspieraniem fundacji pomocy dzieciom Happy Kids w koordynowaniu zespołu, który ewakuował w ciągu pierwszych kilku tygodni wojny około 2000 cywilów z Ukrainy do Polski, w tym 1400 dzieci z pieczy zastępczej do domów dziecka w Polsce. To było 78 sierocińców z administracją – paniami, które tam pracowały, z psychologami i osobami, które po prostu mogły rzucić wszystko i razem z tymi dziećmi jechać. W Łodzi fundacja od lat zajmuje się zamienianiem wielkich domów dziecka tzw. biduli, na małe rodzinne domy dziecka, w których dzieci łatwiej uczą się norm społecznych. Zajmujemy się dziećmi, które mają małe szanse na adopcje, czyli dzieci z niepełnosprawnościami albo dziećmi z dużych rodzeństw, które chcemy, żeby były razem. Kiedy wybuchła wojna skontaktowaliśmy się z podobnymi organizacjami samorządowymi po stronie ukraińskiej z pytaniem, co możemy zrobić. Poprosili nas o pomoc w ewakuacji, ponieważ były to ogromne operacje logistyczne – trudno systematycznie ewakuować dom dziecka, w którym przebywa 100 dzieci, często z niepełnosprawnościami. Pierwszym problemem było to, że w Polsce nie mamy takich ośrodków, które by te dzieci przyjęły. To było zderzenie systemu ukraińskiego i polskiego. Udało nam się po kolei ewakuować jeden dom dziecka z zachodniej Ukrainy do Łodzi, potem do tego opuszczonego przez nich ośrodka przyjechał inny dom dziecka z jeszcze bardziej zagrożonych terenów i potem próbowaliśmy ich powoli przewozić do Polski. W ukraińskiej pieczy zastępczej jest około 98 tysięcy dzieci. Duża część z nich ma rodziców, którzy siedzą w więzieniach.
Pewnego dnia otrzymaliśmy telefon z Odessy od władz ukraińskich, z którymi pozostawaliśmy w kontakcie, że ewakuują wszystkie dzieci z rejonu Odessy i będą za 48 godzin pod granicą. Było to łącznie 723 dzieci, którym musieliśmy zorganizować opiekę, miejsce, w którym można ich rozlokować. W trakcie ciężkiej zimy próbowaliśmy uchronić ich przed traumą – były po wielogodzinnej podróży, musiały stać na mrozie i mieć kontakt ze strażą graniczną. To było duże wyzwanie, bo nie było czasu na planowanie i trzeba było działać jak najszybciej. Później granica została zamknięta i dochodziło do nieskoordynowanych ucieczek dzieci z opiekunami. Nam udało się przewieźć wszystkie dzieci na pełnej dokumentacji od rządu ukraińskiego z pełną kontrolą władz i informacjami od rządu. Moim zdaniem pomoc Ukraińcom w Polsce to było pospolite ruszenie, piękne i wzruszające, ale to nie była pomoc profesjonalna na poziomie państwowym. Doprowadziło to do sytuacji, w której większość dzieci, która została ewakuowana na zachód Ukrainy, już tam została. Nasza fundacja obecnie buduje rodzinne domy dziecka przeznaczone również dla dzieci, które straciły rodziców podczas wojny i wiedzą jak funkcjonuje się w rodzinie. Moim zdaniem takie dzieci nie powinny trafiać do ogromnych domów dziecka, bo nie były w nich nigdy wcześniej. One powinny trafić do jak najbliższego im środowiska, czyli do rodzin, w których jest kilka osób. Tylko problem jest taki, że na Ukrainie do tej pory nie było małych, rodzinnych domów dziecka, które są przyjazne dzieciom. Dlatego teraz chcemy je tworzyć. Każda wojna tworzy nowy porządek i uważam, że to, co dzieje się na Ukrainie, wymusza przyspieszone reformy.
Dlaczego warto się zaangażować właśnie w pomoc humanitarną?
Nigdy sama nie zakładałam, że będę profesjonalnie się tym zajmować. Zawsze w domu byłam zaangażowana w pomoc fundacji Happy Kids. Wcześniej pracowałam też w Meksyku, Ciapas, wspierając Zapatystowską Armię Wyzwolenia Narodowego. Dla mnie pomoc humanitarna jest instrumentem do wykonywania misji, którym jest służba i troska o drugiego człowieka. Zdecydowałam, że to jest to, co chce robić, kiedy pojechałam do obozu dla uchodzćów na wyspie Lesbos w 2015 roku. Osoby z Afryki próbowały się przedostać przez Morze Śródziemne do Europy, licząc na wolność i demokrację. Na miejscu zderzali się z brutalną polityką migracyjną, która doprowadzała m.in. do gettoizacji i masowych samobójstw w obozach dla migrantów. Takie osoby przez wiele lat uciekały przez np. pustynię i zasieki, żeby dostać się do Europy i potem trafiały do obozu Moria, gdzie spały przez 3 lata na ziemi, a ich dzieci nie miały dostępu do edukacji. Kiedy tam pracowałam, prowadziliśmy schronisko dla kobiet, dzieci i osób z niepełnosprawnościami, które było jedynymi barakami z ogrzewaniem na terenie obozu. Tam było 200 miejsc do spania, a każdej nocy próbowaliśmy tam upchnąć 2 tysiące osób. Pozostałe 7 tysięcy całą zimę spało na ziemi. Pamiętam, że w Sylwestra 2015/2016 matka z niemowlęciem zamarzła, dlatego, że zabrakło dla niej miejsca w barakach. To było kilka kilometrów od klubów, szpitali i greckich hoteli. Pierwszej nocy, kiedy byłam wolontariuszką na morzu, próbowaliśmy pomagać migrantom na tonących łodziach, którzy nie uzyskali pomocy po stronie greckiej i tureckiej, udało nam się uratować około 50 osób. Po stronie tureckiej utonęło wtedy 17 osób. Każdemu wolontariuszowi groziło aresztowanie za udzielanie pomocy. Pamiętam, że to był jeden z takich wstrząsających momentów w moim życiu, który rozdarł mi rzeczywistość wokół. Przez chwilę mogłam doświadczyć gigantycznego ludzkiego cierpienia, podczas kiedy w tamtym momencie polski rząd bojkotował w UE relokację uchodźców, zresztą teraz mamy podobną sytuację. Nie byłabym sobie w stanie spojrzeć w oczy, gdybym wtedy nie poświęciła swojej siły i ścieżki życia, żeby zrozumieć, co pcha matką do tego, żeby położyć swoje dziecko na takiej łodzi. Taka próba zrozumienia sytuacji doprowadziła mnie do wielu obozów dla uchodźców w Grecji i we Francji. Potem pracowałam na misji w Turcji i na wojnie w Syrii i tak na dwa lata trafiłam na wojnę w Jemenie, a następnie do Ukrainy. Dla mnie ważne jest, żebyśmy jako młodzi ludzie zrozumieli, że musimy mieć oczy otwarte i reagować na takie wezwania do odpowiedzialności. Nie możemy sobie pozwolić na życie w iluzji tego, że istnieją systemy, które wszystkie problemy rozwiążą za nas, więc nie musimy reagować na poziomie indywidualnym. W sytuacjach kryzysowych każdy z nas może działać nawet na swoim podwórku, w swoim mieście, nie musimy od razu jechać na front, żeby zrobić coś dobrego. Wszyscy jesteśmy potrzebni.