Na polskiej scenie politycznej niby dużo się dzieje, a mimo to pewne rzeczy pozostają bez zmian. Nowe partie powstają, wchodzą do Sejmu i spektakularnie z niego wypadają. Ten trend dorobił się nawet własnego określenia, które prof. Jarosław Flis wprowadził do politycznego słownika. Tymczasowe Ugrupowania Protestu (w skrócie „TUP”) to mniej lub bardziej sformalizowane organizacje, które chcą wnieść do polityki nową jakość i nowe twarze. Powiew świeżości? Niekoniecznie, bowiem zadziwiająco często szeregi tych ugrupowań zasilają osoby, które bez większych sukcesów przewinęły się przez inne partie. Nie ma też mowy o specjalnej sprawczości, którą te nowe organizacje miałyby przejawiać. Zarówno Ruch Palikota, .Nowoczesna czy Kukiz’15 po tym jak dostały się do Sejmu zasiliły szeregi opozycji. W przypadku tego ostatniego pojawił się jeszcze populistyczny slogan antysystemowości, którego odzwierciedleniem miał być niepartyjny charakter organizacji. O ironio, kukizowcy nie byli pierwszymi ani ostatnimi politykami, którzy finalnie partię założyli.
Dlatego dziwi mnie skąd to powracające przekonanie, że zastąpienie partii od lat funkcjonujących w naszym systemie jakimś nowym projektem przełoży się na zmianę sceny politycznej lub na wzrost jej jakości. Z pewnością łatwiej jest wyrzucić i kupić nowe, ale doświadczenie pokazuje, że w naszej polityce to tak nie działa. Przeciwnie, to właśnie istniejące już partie są kluczem do zmiany naszej politycznej rzeczywistości na lepsze i ja po stokroć wolę dojrzałą, demokratyczną partię niż polityczny start-up. Pytanie brzmi tylko, czy członkowie owych partii i ich liderzy wiedzą, że powinni taką właśnie organizację tworzyć?
Dobrze wiemy, że z demokracją wewnątrzpartyjną bywa w naszym kraju różnie. Nawet gdy statut wymaga, aby o stanowisko prezesa ubiegali się co najmniej dwaj kandydaci, wynik takiego głosowania często jest z góry przesądzony. Problemy dotyczą też struktur lokalnych, gdzie kandydaci na okręgowych czy regionalnych liderów nierzadko są wskazywani przez centralę, przez co nie spotykają się z żadną kontrkandydaturą. W efekcie cierpią na tym wszyscy. Liderzy nie nabierają doświadczenia w staraniu się o głosy i przekonywania do swoich racji w debatach. Niedoszli kontrkandydaci rozważają zmianę ugrupowania uważając zapewne, iż partia na nich nie stawia. Zaś szeregowi członkowie nie widzą dla siebie ścieżki wewnętrznego awansu innej niż przez mianowanie. Tu, w moim przekonaniu, dochodzimy do sedna sprawy, które rzutuje na całą scenę polityczną.
Jakość naszej polityki jest wypadkową jakości naszych partii politycznych. Te zaś muszą stwarzać swoim członkom przestrzeń do rozwoju i awansu. Natomiast sami członkowie powinni zdobywać się na odwagę, aby samodzielnie po ten awans sięgać zamiast tylko na niego czekać. Obserwacja pokazuje, że aktywni w regionach politycy nie ulegają kontrkandydatom popieranym przez partyjną centralę. Za to jawny charakter tej wewnątrzpartyjnej rywalizacji o głosy kolegów i koleżanek będzie sprzyjał wyłanianiu się nowych liderów.
Wiadomo, że żaden partyjny baron nie będzie zainteresowany tym, aby w okręgu wyrósł mu energiczny konkurent. Ale to nie samopoczucie baronów, lecz dobro całej organizacji powinno tu być istotne. Ta natomiast nie będzie w stanie dobrze i trwale funkcjonować bez osób, które będą w stanie przejąć pałeczkę po swoich poprzednikach i które będą do tego przygotowane.
Organizacja, w której dobrze funkcjonują wewnętrzne mechanizmy rozliczania swoich członków i wyłaniania następców będzie pozytywnie oddziaływać na sferę publiczną, a jej bytność nie będzie uzależniona od kariery szefa partii. Choć nie jest to jednoznaczne z gwarancją sukcesu, czy ochroną przed popadnięciem w polityczny niebyt, dalece bardziej kibicuję takim ugrupowaniom niż scentralizowanym, uzależnionym od jednego polityka instytucjom.
Czy taki obraz funkcjonowania naszych partii jest myśleniem życzeniowym? Miejscami tak. Jednak głęboko wierzę w to, że nie ma lepszej recepty na poprawę jakości sceny politycznej w Polsce niż demokratyzacja jej głównych aktorów. Partie nie mogą być własnością swoich przywódców, a działacze polityczni zakładnikami ich dobrej woli.
Z pewnością ugrupowaniem wewnętrznie zdemokratyzowanym kieruje się trudniej, ale nie jest to niewykonalne. Takie organizacje nie tylko wpływają na stabilność systemu partyjnego, ale i na cykliczną wymianę pokoleń na politycznej scenie. I być może ten ostatni argument jest czymś co powstrzymuje szefów głównych partii przed zmianą statutów ich organizacji na bardziej demokratyczne.
Przywódcy nie powinni obawiać się swoich potencjalnych następców tylko więcej uwagi poświęcać temu jak rozszerzyć swój elektorat i wygrać wybory. Ci jednak zdają się wychodzić z założenie, że władzę się miewa a partię się ma.